Dziennik 1954
Wygląd
Dziennik 1954 – dziennik autorstwa Leopolda Tyrmanda w którym twórca relacjonuje trzy pierwsze miesiące 1954 roku w Polsce.
(cytaty pochodzą z wersji wydanej w 1980 r.)
- A wiosny brudzą się, jak wszystko inne.
- Boję się, jakże się boję, że w życiu zwyciężają ci, którzy frenetycznie, z idiotycznym uniesieniem wywijają jaskrawo kolorowymi szmatkami. Po czym przestają wywijać i wszyscy ich za to chwalą jako pylony odwiecznych mądrości. Zaś ci, którzy nigdy nie wywijali, którzy dostrzegali śmieszność w takich ekshibicjonizmach, których coś krępuje, trzyma za nogi i wstrzymuje od błazeńskich zapamiętań – muszą przegrać.
- „Być sobą, być sobą – this above all!” pokrzykuje, jak wiadomo, Hamlet. Jest to słuszne życzenie. Dziś męczy mnie szczególniej niż zazwyczaj. Bo ja nie jestem sobą. A kim? Cholera wie.
- Ciekawe, dlaczego tak wiele kobiet widzi we mnie podręczny konfesjonał. przenośny i do zmontowania w każdej kawiarni. Dlaczego przypominam im Balzaca w popularnym wydaniu? Może po prostu dlatego, że czują, że ja je lubię i jestem za nimi. A może ja sam je do tego podbechtuję, nieznacznie i dyskretnie, zaś kobiety dość często wolą się obnażać psychicznie niż inaczej, co wcale mnie nie cieszy w większości wypadków, ale jakoś bawi. Niektóre, jak opowiedzą wszystko, wierząc, że trafiły na dobrego odbiorcę, czują się jak po orgazmie. Większa satysfakcja, mniej męczy, nie trzeba się rozbierać, czyli uprzednio zadbać o odpowiednią bieliznę. Zresztą to moje koleżeństwo, które one zdają się tak cenić, jest mało bezinteresowne. Mogę godzinami słuchać tych ładnych, natomiast nawet najczarowniejsza umysłowo, lecz o gorszej cerze i zębach, nie może liczyć na długie sesje. Moja chęć drążenia – excusez le mot – pozostaje zawsze w jakiejś relacji do aparycji: im dziewczyna lepiej wygląda, tym bardziej ja zmieniam się w rozbuchanego psychoanalityka.
- Czytam stronice o „Tygodniku” i „Naokoło Świata” i pytam siebie, czy ja jestem przy zdrowych zmysłach? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie czy ja piszę, czy nie piszę, pracuję, czy nie pracuję, napiszę, czy nie napiszę? Kogo to obchodzi? Czy moje decyzje mają jakiekolwiek odbicie w świecie i czasie, w bycie i przestrzeni? Czy to, że zrobię to czy co innego, czy że nie zrobię, gdzieś się w ogóle liczy? Cóż za nonsens! Co jest złudzeniem? Gdzie błąd? Czy ja i mój parszywy upór coś znaczymy, gdzieś się odciskamy? Czy ktoś się nade mną zastanawia, zauważa mnie i moje gesty?
- Dla ludzi trzeba być dobrym, jako że oko w oko z hydrą niemocy jedyna obroną człowieka jest dobroć innych ludzi; mądrość, potęga i zwycięstwo nad przyrodą w końcu obracają się przeciw ludziom, dobroć nigdy.
- Dobroć wymaga reklamy, tak sam jak zbrodnia, aczkolwiek tę ostatnią reklamować jest łatwiej.
- Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę, że prawdziwą samotnością człowieka jest samotność wobec losu, a nie innych ludzi. Jeszcze nie bardzo wiem, co to znaczy, ale boję się, że życie mi to wytłumaczy, uściśli domysły.
- Ja wierzę w słowo, opowiedziałem się już dawno po stronie słowa. Moim zdaniem, imperia i gmachy rozpadają się w rudy proch, słowo zostaje, pełza, ma jakąś szansę, której czyn nie ma, mimo że doraźnie rządzi słowem.
- Jestem pisarzem, któremu nie wydają książek, publicystą nie drukującym artykułów, dziennikarzem, nie mającym wstępu do żadnej redakcji.
- Jeśli w kapitalizmie bezrobocie jest nieszczęściem, w komunizmie jest przestępstwem.
- Kiedyś sprzeczałem się z Kisielem, co jest w życiu najważniejsze. Padały słowa: rozum, heroizm, wątpliwość, bezinteresowność, wierność. Kisiel powiedział: „Największa jest dobroć”.
- L’Existentialisme est-il l’humanisme czytałem dawno i nieuważnie, ale wiem, że ontologiczna niemoc, że fatalna odwrotność zamiarów i skutków, że ślepota tragedii, że znikąd pomocy ani sprawiedliwości, że los to gorzka samotność. Lecz mimo to Sartre zaleca angażowanie się, postawę czynną, przeświadczenie o własnej wartości, jednostkową rację bytu. I wybór. On sam wybrał mycie nóg komunistom, zeskrobywanie krwawego gnoju z ich obcasów, którymi wgniatają mózgi w błoto. A co ma zrobić ten, kto właśnie wybiera całkiem inaczej? Można udawać idiotę, ale o tym Sartre nie wspomina. Chaos krzywdzi, to wiemy, ale także może być błogosławionym schronieniem dla dobrych wyroków Bożych.
- Zobacz też: Jean-Paul Sartre
- Leżę na łóżku, przyjaźnię się z sufitem i męczy mnie świadomość, jak wiele rzeczy w życiu potrafiłbym dobrze robić.
- Mało kto zdaje sobie sprawę, że od końca wojny trzy czwarte odzieżowej konsumpcji tego społeczeństwa zaspokaja zagranica. Właściwie Ameryka. Najpierw była Unrra, Rada Polonii Amerykańskiej, Joint i tuzin innych charytatywnych dostawców. To oni ubrali Polskę, przeważnie w remanenty alianckich magazynów wojskowych. Był to okres mody intendenturowej, elegancją były batlle- dressy o wyprutych dystynkcjach, koszule i krawaty khaki. Potem zaczęły się paczki od krewnych i znajomych z całego świata. Potem zaczęto coś niecoś produkować w Polsce, pierwociny przemysłu odzieżowego rozpoczęły swój nieustający konkurs tandetnej bezkształtności, zaś odzież paczkowa przesunęła się z kategorii artykułu pierwszej potrzeby do klasy luksusu i wykwintu. Zaczęło się, jak to zawsze, od chłopów. Chłopi, zwłaszcza na Podkarpaciu i w Poznańskiem, mają najbardziej rozbudowane związki z Ameryką: gros Polonii w USA rekrutuje się z tych właśnie okolic. Obfitość i zasobność tego, co szło do Jasła, Nowego Sącza i Krotoszyna z Chicago, Detroit i Buffalo śni się po nocach warszawskim dandysom i elegantkom. Kmiecie jak to kmiecie, zawsze gustowali raczej w kamgarowych wyrobach Łodzi i Białegostoku, które nawet niezdarny przemysł socjalistyczny wkrótce rzucił na rynek. Zaś chłopi rzucili swe prezenty od krewnych na okoliczne jarmarki: już wkrótce w kurzu i błocie małopolskich targów walały się stosy taftowych sukien, mokasynów, kolorowych blezerów, płaszczów z wielbłądziej wełny, flanelowych spodni i spódnic, garniturów z Prince de Galles, sandałów na słoninie. Zaś z Warszawy i Krakowa przybyli ludzie całkiem różnego rodzaju: asy i notable przedwojennego Kercelaka i placu Kazimierza, wyrafinowani specjaliści handlu starzyzną ze zwierzynieckiej Tandety i z praskich bazarów poczęli krążyć pośród podhalańskich i kurpiowskich straganów i macać towar z ostrożną ironią. Wietrzyli narodziny wielkich koniunktur handlowych i nie omylili się. Krótka podróż z Warszawy do Tarnowa czy Bochni, odpowiedni rozmiar waliz i kilku pomocników stanowiło zalążek fortun. Łupy lądowały nie opodal Bazaru Różyckiego na Pradze, który to placyk znany był w Warszawie od niepamiętnych czasów jako "ciuchy" - stąd i nazwa całej doniosłej gałęzi naszej ekonomiki, zatrudniającej i utrzymującej dziś tysiące ludzi, mimo że śladu jej nie ma w urzędowych statystykach gospodarczych. Dziwne to i niezwykle antydialektyczne zjawisko, albowiem jego wpływ psychiczno-kulturowy, czyli jakby powiedzieli marksiści nadbudowa, ma znaczną publicity i jest namiętnie zwalczane w gazetach, co daje mu rangę oficjalną bez wspominania gospodarczej bazy. Wszystko to bynajmniej nieproste: zakładając, że Szekspiry i Tołstoje to w ostatecznym rozliczeniu dla komunizmu niebezpieczeństwo i przeszkoda, mimo usankcjonowanej obłudy w tym względzie, "ciuchy" i ponęty kolorowości ubioru są w jeszcze gorszym wymiarze niebezpieczności, mimo że o tyle łatwiej je zbagatelizować. Ich atrakcyjność i masowość to zagrożenie bezpośrednie, na co dzień. Wbrew zapewnieniom, że pragną dać beztroskę, kolorowość, radość, komuniści dążą do szarości, do żadności, do bezbarwności, które nie odrywałyby ludzi od uświęconych przez ideologię ideałów. Rodzaj urzędowej brzydoty wzniesiony do godności moralnej normy - oto wzór i ideał powszechnego pożytku.
- Miałem 40 stopni gorączki i przy mnie nikogo; chciałem napić się wody, nie miał mi kto podać; sięgnięcie po kubek na krześle przy łóżku nagłe wydało się przedsięwzięciem z kategorii zdobywania Monte Cassino, wysiłkiem jakby gigantycznym i niewykonalnym; moja zbełtana świadomość reagowała szarpnięciami, stąd zanuciłem sobie „A gdy umierał w szpitalu wojskowym…”, o czym przecież wiedziałem, że jest zwykłą stylizacją, bo przecież jeszcze nie umierałem i dobrze o tym wiedziałem; wobec tego mogłem sobie pozwolić na kilka łez spływających po twarzy, co na pewno dodawało charakteru sytuacji i umacniało jej ozdobność; no i wdałem się w monolog: „Widzisz, tak tu sobie leżysz, niegdyś popularny dziennikarz i publicysta, beniaminek „Przekroju”, imprez jazzowych i świetnie zbudowanych dziewczyn, a także kobiet o bujnej urodzie, adresat licznych listów od czytelników, wyróżniający się sposobem ubierania, a także krytyk teatralny katolickiego czasopisma, i łzą ci zachodzi oko, albowiem w chwili bezsiły i nędzy nie ma kto ci podać łyku wody.
- Miasto to kumulacja. To, co się w nim prawidłowo starzeje, starzeje się ładnie. Brzydkie budynki po wiekach służby stają się nieodzownie piękne, zagęszcza się coś wokół, co zwykliśmy nazywać atmosferą, klimatem, nastrojem, stylem; gromadzą one warstwy zdarzeń i przeżyć, indywidualnych i zbiorowych, które z czasem mieszają wystrój i detal fasady z treściami istnienia w jedyne i niepowtarzalne pomniki i symbole. Jednej rzeczy w tym względzie nie wolno: budować tak jak kiedyś. Budować trzeba zawsze tak, jak dziś się buduje. Natomiast wolno, a nawet trzeba, restaurować stare z pieczołowitą troską i wzruszeniem, to nigdy nie zawiedzie pod warunkiem wierności pierwowzorom i niesilenia się na stylizację. Sukces Starego Miasta dowodzi tego najlepiej: jego dekoracyjność być może nas tu i ówdzie przytłacza, a przecież nie wzbudza protestu, kontynuacja autentyzmu jest tam faktem dokonanym, mimo że nienaturalnym. Zaś stworzenie nowego, które ma wyglądać jak stare, skazane jest z góry na parodię i kicz, jest kardynalnym niezrozumieniem prawa, na mocy którego piękno miast nawarstwia się, a nie kreuje poprzez jednorazowy i jednolity wysiłek. Przed wojną, różni bełkotliwi moderniści wymyślali na wiktoriańską brzydotę i norymberszczyznę śródmiejskiej kamienicy warszawskiej, nie rozumiejąc, że jeszcze za 50 lat jej pospolitość przeobrazi się w urodę. Po wojnie jacyś londyńscy idioci mieli jakoby się wyrazić, że są wdzięczni Hitlerowi za zburzenie niektórych dziewiętnastowiecznych dzielnic, i że na pustych placach w sercu Londynu oni dopiero pokażą co potrafią, co piękne i wartościowo, i nieprzemijające. Ciekawym, co pokażą, co będzie w stanie zastąpić dorobek. Niektórzy z nich mieli jakoby dodać, że zazdroszczą warszawskim architektom ich szansy. W dekadę później mają już odpowiedź.
- Morelka przeszła ostatnio potrójną skrobankę: nieudaną w Warszawie i dwie w Krakowie, dokąd pojechała sama po warszawskim zabiegu. Ta dziewczyna to czarodziej skuteczności, skrzyżowanie nimfy z hochsztaplerką. W Warszawie mówi się, że Morel się puszcza, cóż za przepiękny, archaiczny idiom z lat dwudziestych!
- Na ulicy spotkałem młodego dziennikarza Z. Wrócił właśnie wstrząśnięty z Opolszczyzny. Mówił o Ślązakach opolskich, którzy przez 700 lat trzymali się kurczowo polskości gnieceni przez niemieckość. Trwali przy mowie i obyczaju i niemieckość nie mogła ich zgnieść. Zmógł ich komunizm, czyli ostatnie 7 lat. Są, według Z., doszczętnie zgermanizowani, w kościołach modlą się po niemiecku, ich forma protestu i oporu.
- Nasze życie, nasze krótkie, jedyne, bezcenne życie, upływa z dala, w separacji od tego wszystkiego, co materialnie połyskliwe a duchowo pasjonujące. Komuniści narzucili nam niezwykle upokarzający styl przemijania. Jedyną pociechą jest to chyba, że z pierwszych rzędów oglądamy największą pomyłkę ludzkości.
- Natomiast po wojnie, gdy komuniści mieli w głowie tylko polityczną rozgrywkę i władzę, sławny architekt polski Maciej Nowicki - współtwórca gmachu Onz w Nowym Jorku - i Le Corbusier postanowili rozpisać konkurs na międzynarodową odbudowe Warszawy i zaprosić wszystkich Niemeyerów, Aalto, Saarinenów do współpracy. Urbaniści rozprawiali o jedynej okazji w dziejach, o rekompensacie za kataklizm, o największym w historii uzbrojonym terytorium miejskim pod całościowe planowanie, o odwróceniu Warszawy frontem do Wisły, o najpiękniejszym mieście świata, jakie powstanie w wyniku takiego przedsięwzięcia. Nie wiadomo co by z tego wynikło, ale szybko stało się wiadome, że co dotyczy Warszawy, decyduje się w Moskwie. Zamach na prawdziwą internacjonalizację upadł, odbudowa potoczyła się drogami starego urbanistycznego grzechu, to znaczy ze skarpy na zachód, czyli jak uprzednio od rzeki ku mazowieckim płaszczyznom, czyli na przekór pryncypiom, które dały piękno Rzymu, Paryża, Pragi, Budapesztu - miastom zdobnym w rzekę.
- Niedziela, i to nudna. Rano Bogna. Nowy dzień, inne nastroje. Bogna to geniusz nieporządku, wywracania, zuchwalstwa, niechlujstwa. Czyli tego wszystkiego, co dla mnie jest zakałą codzienności. Moje najdrobniejsze, co nie znaczy mało ważne, fobie i idiosynkrazje, zakwitają pod tchnieniem Bogny. Tłuste od brylantyny ręce Bogna wyciera w czystą poduszkę, jest to najnaturalniejszy odruch, o którym nawet wspomnieć nie warto. I ona chce małżeństwa! Skończyłoby się morderstwem o ręcznik, o skarpetkę, o źle umytą filiżankę. Bowiem Bogna, na ogół schludna i domyta na sobie, jest nie tylko arcyflądrą wokół siebie, lecz w dodatku krnąbrnym pieniaczem, przeobrażającym każdą uwagę w proces sądowy.
- Obowiązuje dziś w komunizmie jedno przykazanie, wcale nie równorzędne z pozostałymi dziewięcioma, i brzmi: nie kłamać! Nie będziesz kłamał, bo od tego zależysz ty i inni ludzie! Nie przystąpisz do klubu kłamstw, w którym wygodne fotele, wykwintne jadło i porozumiewawcze wyrafinowanie rozgrzeszają, dają rangę subtelnego cognoscente, tego, kto wie, jak jest naprawdę, i nic sobie z tego nie robi, a więc jest lepszy, mądrzejszy, zamożniejszy, swobodniejszy, koneser eleganckiego, wybrednego cwaniactwa. Za wszelką cenę nie kłamać, nie dać się skusić zaszczytem miejsca w drużynie kłamców, która nieustannie zwycięża - w gazetach, na kongresach, w nagrodach literackich, w wyścigu do przydziału mieszkań! Nie kłamać, nie kłamać, nie kłamać...
- Oto, z grubsza, moja sytuacja. Nie mam powodów, aby wierzyć, że życie moje i to, co dzięki niemu noszę w sobie, przyniesie kiedykolwiek komukolwiek jakiś pożytek. Nic nie wskazuje na to, że ja i ludzie odniesiemy jakąkolwiek korzyść ze mnie, z faktu mego pobytu na tej ziemi.
- Po śmierci kardynała Hlonda, prymasem Polski został arcybiskup Wyszyński, człowiek względnie młody, energiczny, o opinii postępowego społecznika. Wkrótce zawarte zostało tzw. Porozumienie pomiędzy rządem a episkopatem, gwarantujące wolność kultu i działalności Kościoła w zamian za jego wpływ na uspokojenie umysłów i poparcie polityki zagranicznej reżymu. Za granicą rozreklamowane zostało jako niebywała idylla, zaś "l'Humanit~e" i "Unita" tak się nią zachłysnęły, że my tu, w Warszawie, zakładaliśmy się, kiedy zaczną drukować żywoty świętych w odcinkach. W rzeczywistości stanowiło początek wojny. Zaczęło się zamykanie katolickich szkół, czasopism, organizacji, aresztowanie księży, rekwizycja budynków klasztornych. Po czym następny etap: nacisk administracyjny i policyjny na ogłaszanie prokomunistycznych enuncjacji, organizowanie skorumpowanych lub zastraszonych grup spośród kleru do walki z episkopatem, słynne procesy przeciw opornym księżom, wytaczane w imię fantastycznych oskarżeń i kończące się równie fantastycznymi wyrokami. Strona katolicka była w tych zmaganiach pozbawiona możliwości jakiegokolwiek protestu, odcięta od prasy i radia, zakneblowana przez cenzurę, zaszachowana przez aparat bezpieczeństwa. Beznadziejna, nierówna walka toczyła się przez cztery lata, w ich czasie trzeba było znieść takie ciosy Jak ustawa o przysiędze na wierność rządowi, składana w Urzędzie do Spraw Wyznań i obowiązująca każdego duchownego, proces kurii krakowskiej, aresztowania biskupów. Ciągle jednak istniała wewnętrzna niezależność, protesty-apelacje do Bieruta mnożyły się, odważne listy pasterskie czytane były z ambon. Jesienią ubiegłego roku prymas Wyszyński został aresztowany - bezpodstawnie, bez zabawy w argumenty i uzasadnienia. Dużo wskazuje na to, że reżymowi udało się posiać strach w sercach niektórych biskupów, że wewnętrzna spoistość episkopatu została naruszona, że może on się przeobrazić, jak to mówią w Warszawie, w Centralny Zarząd Dusz w rękach komunistów. Ponurą rolę odegrał gang Piaseckiego, terroryzując księży, jako otwarty pełnomocnik Urzędu Bezpieczeństwa.
- Po południu przyszła Bogna i rozmawialiśmy dość obojętnie o rzeczach nieistotnych, to znaczy o tym, że Bogna chce wyjść za mnie za mąż. Cóż za bzdura!
- Położyłem się o czwartej nad ranem, a o ósmej zbudziła mnie Bogna. Nikczemność tej dziewczyny przeraża. Postanowiła mnie ukarać za to, że nie telefonowałem wczoraj o oznaczonej porze. Doszła do wniosku, że wagary u mnie to dla mnie kara. I słusznie.
- Porozmawiałby nieco z Bogną, już ona powiedziałaby mu, jak wzbogacono w socjalistycznej szkole niemrawą tradycję. Albo jak wyglądają "inne stosunki". Albo jak udoskonalono polską szkołę przy pomocy takich innowacji jak polityczna denuncjacja wymagających nauczycieli, bicie nauczyciela w czasie i poza zajęciami szkolnymi, kopanie w brzuch ciężarnych nauczycielek, publiczne palenie dzienników ze stopniami przez dziatwę dygnitarzy partyjnych pewną bezkarności, trzymanie nóg na pulpitach podczas lekcji starych ludzi, którzy drżą o posady, gdyż łatwo ich oskarżyć o reakcyjność. Dodać trzeba, że Bogna chodzi do tzw. wzorówki, to znaczy do luksusowo wyposażonej szkoły średniej imienia Jarosława Dąbrowskiego, przeznaczonej dla potomstwa partyjnych i rządowych prominentów. Do tegoż zakładu, uprzednio skrupulatnie opróżnianego z elewów, sprowadza się delegacje zagranicznych idiotów, aby oglądali wspaniałe budynki, w jakich kwitnie szkolnictwo Polski Ludowej.
- Później, przy nakładzie wiadomych technik, można było doprowadzić Morel do głębszych ustępstw, lecz jakoś upodobałem sobie to nasze dwuznaczne koleżeństwo, ciekawszą intymność, w ramach której Morel zmienia przy mnie stanik i majtki i dyskutuje sekretne wyposażenie znajomych. Znając siebie wiem, że gdybyśmy przeszli w inny wymiar zażyłości, czułbym za Morel jakąś odpowiedzialność – ewentualność raczej groteskowa. Wierzę, że z Morel uczynić można, a także razem dokonać wiele dobrego i złego. Nie można tylko być za nią odpowiedzialnym.
- Proszę pomyśleć: jakie sprężenie sił wytwórczych osiągają ekonomiczni włodarze tego kraju przez fakt, że z jednej pracy nikt nie jest w stanie wyżyć? I jaką apatię? I jakie męczenie? I jakie fizjologiczne spustoszenie?
- Przez wszystkie te lata nie opuszczało mnie kontrolne pytanie: czy wierzę w swoją słuszność, czy aby się nie mylę, czy sądzę, że mam rację. Rzeczywistość zdawała się odpowiadać na nie twierdząco. Widziałem mordęgę mas ludzkich w jarzmie totalizmu i kneblowanie człowieka; widziałem codzienną administrację niesprawiedliwości i krzywdy, o jakiej nie śniło się Sinclairom i Malraux; widziałem terror rodzący zło i deprawacje natury ludzkiej, nie znane dotychczasowym pesymistom; słuchałem kłamstw, wobec których zawodzi najwnikliwsza ostrożność, a nawet niewiara; widziałem pogardę dla człowieczeństwa podniesioną do wyżyn liturgii; widziałem bezlitosne, dzikie okrucieństwo względem bliźniego uświęcone jako norma współżycia. Powie ktoś, że nie chcę dostrzec piękna, dobra i prawdy, w oczy bijących triumfów, że upieram się przy cenie, jaką płaci się za chwałę gigantycznych korekt. Że nie widzę dymiących kominów i owej potężnej pajdy chleba z margaryną, którą rzesze robotniczych i chłopskich dzieci mają zapewnioną raz na zawsze w szkołach i uniwersytetach, gdzie dowiadują się o Pasteurze, silnikach odrzutowych i metodologii. Chcę, ale moje postrzeganie zmącone jest pytaniami, tak koszmarnymi i licznymi, że ani strach, ani rezygnacja, ani obiektywizm nie skonstruują już żadnych mostów. Brudne, prowincjonalne dworce i serce starej, zrozpaczonej kobiety stojącej trzeci dzień w ogonku po lekarstwo - oto mój komunizm.
- Reszta Polaków, o ile nie jest elitą rządzącą lub kulturalną na uniżonych usługach rządzącej, poddana jest dwóm kardynalnym prawom życia w komunizmie: dyscyplinie pracy i szkoleniu poza godzinami zajęć. Ideą dyscypliny pracy jest galernictwo skrzyżowano z domem poprawczym dla niedorozwiniętych wyrostków. Poddany jest jej każdy zatrudniony w stałym miejscu pracy. Polega ona na niszczeniu w duszy ludzkiej pierwiastkowego poczucia obowiązku i nieustannej mobilizacji do nadużyć. Upupia i infantylizuje. Sprawia, że rozsądny i dojrzały człowiek uważa zmarnowanie paru godzin na bezkarne nieróbstwo za moralną wartość, osobisty sukces i osiągnięcie dnia. Normalnie rozwinięta osobowość, poddana dyscyplinie pracy, zaczyna po pewnym czasie darzyć swój uprzednio ukochany zawód nienawiścią i nie jest w stanie dostrzec w pracy niczego, poza metafizycznym złem i społeczną niesprawiedliwością. Szkolenie poza zajęciami służbowymi jest torturą o bycie samoistnym, niezwykle wymyślną, nie uzasadnioną ani logicznie, ani pragmatycznie. W swym założeniu ma budzić miłość do idei komunizmu i komunistycznego ustroju. Metodą wprowadzania w życie tego ideału są nieustanne zebrania, akademie, uroczystości, pogadanki, tzw. prasówki, wreszcie regularne lekcje marksizmu-leninizmu. Odbywają się one, gdy umęczony doszczętnie ośmiogodzinną harówką, usprawnioną dyscypliną pracy, człowiek ledwie widzi na oczy z wyczerpania, ale siedzi "dobrowolnie" przez parę godzin jak uczniak w ławce i słucha bzdur, które w innych warunkach wywoływałyby może wesołość, zaś w ramach szkolenia są darciem na strzępy władz psychicznych. Proste doświadczenie uczy, że nic nie wzbudza takiej nienawiści do komunizmu, jak szkolenie: wszyscy zdają się o tym wiedzieć, prócz komunistów, ale to byłoby nazbyt proste, numer polega na czymś innym, o czym nie dziś. Nienawiść ta rozciąga się w równej mierze na prelegenta jak na ustrój i osiąga w wycieńczonych do ostateczności ludziach wymiar histerii czy szaleństwa.
- Schopenhauer i Nietzsche zapisali mnóstwo stron na temat woli, ale, moim zdaniem, nie dość wyczerpująco uwzględnili zagadkę chęci, nie dość mocno postawili problem woli niewykrystalizowanej, czyli zachcianki. Zwłaszcza Gdańszczanin zbyt mało temu poświęcił uwagi i chyba dlatego utonął w nadmiernym pesymizmie. Zaś człowiekiem powoduje, według mnie, nie wola, lecz chcenie, a w licznych wypadkach wręcz skłonność, czyli dyspozycja wątła i bezmyślna, decydująca o powszechnej wokół nas gnojówce istnienia. Wola to zdolność poważna, instrument odpowiedzialny i przemyślnie skonstruowany, tak rzadki i kosztowny, że tylko jeden z nas na miliony może sobie nań pozwolić. Reszta nas zaś chce głupio i tandetnie, nic więc osobliwego w tym, że dzieją się z nami niemądre i tanie rzeczy, że lichość naszych egzystencjalnych wędrówek jest prawidłowością, a także okazją do literackich utyskiwań. Nie potrafimy chcieć. Nietzsche wiedział coś o tym i chciał nas uczyć chcenia, ale zaawanturował się w rejony zbyt mało ważne dla większości z nas.
- Śnił mi się mój stary przyjaciel z lat młodości, Leszek Zawisza, obecnie architekt we Włoszech. Skarżył się, że jest chory na gruźlicę i w istocie wyglądał ponuro. Pojęcia nie mam, co to może znaczyć; ani według Freuda, ani sennika egipskiego, gdzie Zawisza nie figuruje.
- Świat ekonomii i jego zagadki: szczotka do zębów - zł 14, obiad z dwóch dań - zł 8. "Cierpienia młodego Wertera" w pięknym wydaniu ilustrowanym - zł 19, kawałek ordynarnej tektury zwany teczką biurową - zł 7.50, dzieła Lenina w twardej oprawie ze złoconym sznytem - zł 2.
- Ten tu chciał być politykiem, posłem, zbawcą ojczyzny, przedmiotem podziwu i uniżoności, i w dodatku brać za to grubą forsę od społeczeństwa; nie miał żadnych kwalifikacji ani tytułu do tego, czego chciał, prócz swego chcenia, nie uprawniały go do tych funkcji i aspiracji ani umysł, ani serce, ani sumienie, ani wiedza, ani umiejętności; chciał i tyle; i dlatego ma teraz na sobie czystą koszulę, świeżutką, zakopiańską opaleniznę na twarzy, sygnet na palcu i przeświadczenie o swej skrzywdzonej ważności w duszy.
- Tramwaj warszawski jest ciągle symbolem i retortą egzystencji. Jego naturą jest brud i zapuszczenie. Jego przeznaczeniem wyzwalanie z ludzi instynktu wzajemnej nienawiści. Najmiłościwszy chrześcijanin przeistacza się w warszawskim tramwaju czystą biologię i zło. Zasadą psychologiczną tramwaju jest zmitologizowana, ślepa żądza pchania się do przodu i ślepy strach przed niemożnością opuszczenia go w porę. Niezwykle wyszukana nietolerancja bliźniego oraz niewyczerpany leksykon wyzwisk stanowią jego kulturę. Silniejszy w pysku i łokciu jest pozytywnym bohaterem, dumą jego folkloru.
- Trochę mi żal Marksa: każdy jest dziś od niego mądrzejszy w tej sprawie, w której do niedawna jeszcze uchodził za niepodważalny autorytet. Co za sztuka jest dzisiaj być mądrzejszym od Marksa?
- Trzeba uważać, socjalizm budowany jest na gruźlicy. Brak jest dokładnych statystyk, ale można wnioskować z życia wokoło. Wycieńczenie, niedożywienie, brak witamin, warunki mieszkaniowe robią swoje. Lecz upaństwowiona medycyna, jakoby nasza największa zdobycz w socjalizmie, wydaje się organizmem w stanie dysfunkcji, jeśli nie rozkładu. Tłumy ludzi oklejające bezradnie przychodnie, kilometrowe kolejki do każdego okienka, konsultacji, aparatu; wielodniowe wyczekiwanie na najprostszy zabieg diagnostyczny i leczniczy; ankiety, kwestionariusze, skierowania, przekazy, których samo wypisywanie może złożyć niemocą człowieka zdrowego. Biurokracja dobija powalonego chorobą, lecznictwo zwane bezczelnie uspołecznionym szarpie na strzępy wolę ratowania się, resztki fizycznej odporności, wyczerpuje chęć życia wyczerpanego. Ale któż może sobie pozwolić na leczenie prywatne, prócz elit, partyjnych wielkorządców i ich intelektualnych lokai? A ci i tak mają wszystkie wejścia poza kolejką.
- Umierać trzeba ekskluzywnie, to nie tramwaj.
- Usiłowałem to choć w części wytłumaczyć Bognie, ale na to jest za ładna. Kiwała głową, że niby wie, o co chodzi, ale tylko czekała, żebym przeszedł do innych czynności, bardziej prostych, zrozumiałych i właściwych. Bogna coś mi źle wygląda, dziś miała lekką gorączkę. Jutro idę ją prześwietlić: opierała się jak muł ojcu i matce, którzy chcieli z nią pójść do doktora od paru dni, ale ja rozkrzyczałem się i jutro idzie ze mną. Gdy widzę jej oczy i policzki, bezradne i mizerne, wydaje mi się, że ją kocham, że nie wolno mi jej zaprzepaścić, bez względu na cenę, jaką mogę spłacać przez lata na skutek takich słabości. Roześmiana, rumiana, pewna siebie budzi we mnie chęć natychmiastowej ucieczki.
- W Polsce jest się przyjacielem po ćwiartce wódki.
- W Polsce nie wytwarza się szczoteczek do zębów, które mogłyby być pomocą, ratunkiem, podtrzymaniem zębów. Produkuje się takie, które po kilku dniach używania musi się wyrzucić, aby uniknąć poranienia dziąseł. Aby czyścić zęby zgodnie z instynktem samozachowawczym, trzeba nabywać amerykańskie szczoteczki do zębów u pokątnych sprzedawców. Skąd je mają? Z paczek od amerykańskich krewnych, ale - uwaga! - także ze szmuglu. Nie, ja nie zwariowałem, do Polski przemyca się szczotki do zębów! Istnieje cały zorganizowany szmugiel tego niezwykłego produktu, artykułu, waloru, gospodarczego dobra, ludzie ryzykują wyroki więzienne i wysilają mózg, aby pod osłoną nocy i w tajemnicy przed władzami przetransportować do tego kraju kawałek nylonu z napisem po angielsku. I za to żądają w pełnym tajemnic procederze handlowym po czterdzieści złotych od sztuki! Czyli równowartość czterech przyzwoitych obiadów w pracowniczych stołówkach, albo dwudziestu ciastek, albo ozdobnego wydania klasyka literatury narodowej.
- W swoim czasie, gdy komuniści zaczęli budować tak zwane szybkościowce, krążył dowcip kończący się słowami: "Gotowe! Zrobione! Szlus! Felek, trzymaj sufit, ja lecę po wypłatę..." Po czym dowiedzieliśmy się o drzwiach, które nie mają prawa pozostać w zawiasach po zatrzaśnięciu, o pagórkowatych podłogach, po których się nie chodzi, lecz wspina, o ścianie zawalającej się wraz z wbiciem gwoździa, o windach, co ani razu nie uniosły się w górę, o instalacji sanitarnej, która za jednym pociągnięciem rączki zrywa kanalizację całej kamienicy, o szybach wylatujących wraz z pierwszym otworzeniem okna, o centralnym ogrzewaniu, które grzeje tylko latem. W komunistycznym żargonie zwie to się brakoróbstwem i przypisywane jest reliktom kapitalizmu w naturze ludzkiej.
- W Warszawie siwy mróz, 25 poniżej zera. Brak opału, piekielnie zimno w mieszkaniach i biurach, ludzie siedzą przy biurkach w płaszczach. Stolica węglowego mocarstwa. Palacze i kotłownicy w ciepłowniach skarżą się, że tak cholernie bezwartościowym miałem, jaki przychodzi ze Śląska, można dzieciom wąsy smarować na jasełkę, ale nie zasilać centralne ogrzewanie. Gdzie się podział znany nam wszystkim sprzed wojny antracyt, można go było dostać za grosze? Gdzie znika dobry polski węgiel z Ziem Odzyskanych, za który Skandynawia, Włochy, Szwajcaria, Holandia chcą dać dobre dewizy i dobre towary? Fabryki zbrojeniowe za Uralem mogłyby uchylić rąbka tajemnicy.
- W tym samym dzienniku, w rubryce "Kronika sądowa", nota pod tytułem "Bandyckie popisy". Donosi o następujących faktach: 20-letni łobuz zaatakował w centrum miasta, na Krakowskim Przedmieściu, inwalidę, pobił go do nieprzytomności, zrabował ortopedyczny but i portfel z pieniędzmi. "Życie Warszawy" nazywa bandytę chuliganem. Wyrok sądu powiatowego - dwa i pół roku więzienia. Drugi wypadek: rabunek 500 złotych na Grójeckiej i wstrząs mózgu u obrabowanego; w nomenklaturze "Życia" napastnik również chuligan, zaś wyrok - rok więzienia. To są dla "Życia" "popisy". Opowiadał mi niedawno kolega Bogny, student medycyny, że na ich roku aresztowano i osądzono czterech dwudziestolatków za opowiadanie dowcipów "antypaństwowych". Najniższy wyrok - 5 lat więzienia.
- Wczoraj siedziałem do późna, bo rodziców nie było w domu, a Bogna boi się duchów. Upiorny świat dziwów dużego mieszkania w śródmieściu, ludzie już zapomnieli o takich rzeczach w epoce kwaterunku. Ale tu jeszcze są myszy, stuki, strachy i chroboty, co zmienia Bognę wieczorną chwilą w małą dziewczynkę o olbrzymich oczach.
- Wczorajsza prawda dzisiejszym kłamstwem, dzisiejsza prawda jutrzejszym kłamstwem. Polityka i miłość.
- Wiara to nie tylko zaprzeczenie rozumowi, lecz i instynktom, w tym chyba większa jej chwała. Nawet to, czy Bóg nagrodzi i odwróci nieszczęście, schodzi na drugi plan. Idzie się, bo się wierzy.
- Wziąłem od Wojtka książki, po które przyszedłem. Put Out More Flags Evelyn Waugha i For Whom The Bell Tolls Hemingwaya. O tej ostatniej Wojtek powiedział, że go znudziła. Jasne. Hemingway, specjalista od dostrzegania i formułowania tego co najprostsze, może nawet nie wie, co to kazuistyka. A jeśli wie, to go nudzi.
- Zobacz też: Ernest Hemingway
- Z prasy i oficjalnego obrazu życia nikt by się nie dowiedział o istnieniu ginącej inicjatywy prywatnej w piątym roku polskiej sześciolatki. Wydaje się, jakby już jej nie było, a tymczasem tu widzimy jakiś sklepik, ówdzie warsztacik, tam kieszonkową fabryczkę krawatów lub broszek. Cichcem, w kącie podwórka, na przytulnych peryferiach, pośród najbardziej upośledzonej biedoty. Ostatnie schronienie kapitalizmu, kapitalista jako wczesny chrześcijanin dans les bas-fonds. Staro-nowa wiara, niezniszczalna przez swą zgodność z naturą, ludzką i w ogóle. Cena istnienia: zmowa milczenia. Czy marksiści mają jeszcze czelność nazywać to zjawiskiem społecznym, dającym się wyjaśnić kategoriami walki klas?
- Z socrealizmu, który rozważałem w łóżku, leniąc się rano, zaniosło mnie, nie wiem czemu, ku palcom Bogny. Są szkolne, jest na nich atrament. Niezbyt zadbane paznokcie. Są nieśmiałe i niezręczne, choć pełne ciekawości. Gdy otulają tę część, która rośnie tak, że na chwilę staje się całym mną, jest w nich wiedza, której nikt nikogo nie uczy.
- Zbyszek Herbert nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, trochę słabowity, o za szerokich biodrach. Ma uczniakowaty, wesoło zadarty nos i podejrzanie łagodne, jasne oczy. W ich błękitnej miękkości jest nieszczerość i upór. Jest grzeczny, życzliwy, spokojny, lecz w uprzejmości czai się wola i krnąbrność i jakaś wyczulona przewrotność, z którą lepiej się liczyć. Mówi cicho, interesująco i wie, o czym mówi, nosi w sobie dużą i bezinteresowną erudycję, którą bez wysiłku przetapia na dowcip i wdzięk. Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku. Oczywiście, cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator- chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów, jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii. Ta pogoda to precyzyjnie skonstruowana maska: kryje się za nią rozpacz człowieka, który boi się, że przegrał życie w niepoważnym pokerze historii, w którym stawką były ideologiczne przywiązania i honory. W konsekwencji tego zgubnego nałogu nie jest w stanie pomóc starym schorowanym rodzicom czy wymknąć się innym zgryzotom. Przypomina człowieka, który pochylił się nad studnią życia i którego doszedł stamtąd przeraźliwy smród, ale który się także wpił spazmatycznie w krawędź, aby się nie cofnąć i za żadną cenę nie przenieść rozmarzonego wzroku w cukierkowe landszafty.
- Życie nauczyło mnie, że w najwspanialszym umyśle zawsze wije się jakiś niedowład, że olśnienia gasną, że i najmądrzejszy, który rzuca nas na kolana, też nie wie, dokąd się udać. Co sprawia, że nie dam żadnej mądrości decydować o mnie beze mnie. Ja wiem, mój protest jest czysto teoretyczny, ale co robić? Żyłem pod Hitlerem i pod Stalinem, w imię których ludzie bądź źli, bądź głupi decydowali w najlepsze o moim losie, nie pytając mnie wcale o zdanie. A za sanacji też znowu nie było tak czarownie. Przeciwstawiałem się wszystkim, jak mogłem, ale niewiele mogłem. I czego ja chciałem? O co walczyłem? O prawo do powiedzenia: "Zaraz, zaraz, to może nie tak..." czyli to, co ci tam, za Łabą i za Atlantykiem, w 170 lat po Rewolucji Francuskiej mają co rano pod drzwiami jak butelkę mleka.
- Żyje w Polsce młody - chyba w moim wieku - pisarz Stanisław Lem. Jest to świetny pisarz, ale waloru jego można się tylko domyślać. Zdaje się, że na samym początku coś tam drukował w "Tygodniku Powszechnym", lecz potem nazwisko jego wiąże się już tylko z oficjalnymi czasopismami i książkami, które mu wydają i których odbiór preparowany jest bez trudu przez komunistyczne wydawnictwa i komunistycznych krytyków według żelaznych kryteriów zasady "jak trzeba". Lem uprawia owe popularnonaukowe fantazje znane na Zachodzie jako science fiction, wydaje się jednak, że dysponuje on wiedzą, a nade wszystko kulturą pisania i giętkością wyobraźni i narracji w takim stopniu, że stary Wells zzieleniałby, gdyby sobie Lema poczytał.