Romans wszech czasów
Wygląd
Romans wszech czasów – powieść Joanny Chmielewskiej (dawniej poprawna była również pisownia „wszechczasów”, taki zapis jest w starych wydaniach książki).
- Był gotów na wszystko. Gdybym postawiła warunek, że wymaluje w czerwone kwiatki cały Pałac Kultury od góry do dołu, zapewne bez namysłu popędziłby po stosowną farbę.
- – Czego szukasz? – zapytał.
– Pralni pierza! – odparłam bez namysłu.
– Pralni czego..?!
– Pierza. Takie białe, z ptaków.
– A… Po diabła ci pralnia pierza?
– Do prania. Pierze się pierze, jak jest brudne.
- (…) spowodowałam rewolucję w stoisku ze stanikami, buntując klientki informacją, że tych rzeczy nie kupuje się na oko, bo nie na oku się je nosi (…).
- W wieku siedemnastu lat poprzysięgłam sobie, że nigdy w życiu nie będę rozsądna, i przysięgi tej udawało mi się dotrzymać.
- Wciąż jeszcze półprzytomna i nawet mi w głowie nie zaświtało, że mam własną twarz, bez maquillage'u á la Basieńka, wobec czego nie wolno mi się nikomu pokazywać. Ziewając okropnie, otworzyłam.
Za drzwiami stał obcy człowiek wyglądający gburowato.
– Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem.
Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi człowieka o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!
– Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.
– A co? – spytał niecierpliwie.
– Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.
Antypatyczny gbur jakby się zawahał.
– Angorskie? – spytał nieufnie.
Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle.
– Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.
– Marchew jedzą?
– Nie, nie jedzą. Trą na tarce!
- Włożyłam bardzo starą, kompletnie zdefasonowaną garsonkę, która nie została dotychczas wyrzucona wyłącznie przez przeoczenie, stary, przedwojenny kapelusz mojej ciotki, przyozdobiony sztucznymi kwiatkami, oraz gumiaki. (…) taksówkarz, którego zatrzymałam (…), zażądał pieniędzy z góry. W pobliżu (…) znajduje się zakład dla nerwowo chorych, zapewne sądził, że stamtąd uciekłam.