Błękitne dni
Wygląd
Błękitne dni (hiszp. Los dias azules) – powieść Fernando Vallejo. Tłumaczenie – Marta Szafrańska-Brandt.
Uwaga: W dalszej części znajdują się słowa powszechnie uznawane za wulgarne!
- A wiesz, czym się zajmuje Prawo? Ta wielka dziwka? Kolumbijskie prawo? Stręczycielstwem. Poczynając od tego, że pobiera podatek za kawalerstwo – zaraz ci wytłumaczę. Kto jest nieżonaty i nie ma dzieci, płaci. Temu, kto ma jedno dziecko, obniża się stawkę podatku o określoną sumę, kto ma dwoje – o jeszcze większą. Państwa to nic nie kosztuje; kosztuje pracodawcę. Robotnikowi z jednym dzieckiem płaci on miesięczną rekompensatę, z dwojgiem – drugie tyle. I tak, spokojnie, aż do dziesiątki albo dwudziestki. W nagrodę robotnik funduje mu strajk, a jego żona porody. Premie, rekompensaty za zwolnienia, ubezpieczenia, gratyfikacje, urlopy, pożyczki, emerytury – dobrze mu tak, wyzyskiwaczowi, i niech się cieszy, że nie robimy rewolucji. Po kilku latach było w Kolumbii coś z pięć czy dziesięć milionów bezrobotnych, którzy płodzili dzieci i czekali kresu tej niesprawiedliwości, oraz jeden albo dwóch myjących ubikacje w Wenezueli bądź w Nowym Jorku.
- Ale cóż, świat jest przesycony trybem warunkowym: gdyby tak nie narzekała, gdyby nie płakała bez przerwy, gdyby się wzięła trochę w garść… Nie widzisz, (…), że wszyscy żyjemy na cudzej łasce? Na krawędzi i o krok od upadku? Że w ostatecznym rozrachunku nic nie jest twoje, nawet zimny grób, bo przecież po kilku latach wyciągają cię z trumny i przenoszą do ossarium?
- Cave canis seu domus domini”. Wiesz co to znaczy? Strzeż się psa i gospodarza tego domu.
- Chcę umrzeć w spokoju, bez lęku, nie wiedząc o tym.
- Człowiek rodzi się konserwatystą bądź liberałem, tak jak rodzi się mężczyzną albo kobietą. I taki umiera. To sprawa chromosomów.
- Czy nie widzisz, Lio, że demokracja jest iluzją? Nie mam mowy o demokracji tam, gdzie jedni przybywają wcześniej, a drudzy później.
- Dziecku, bez jego zgody powołanemu na ten padół łez, para nieodpowiedzialnych ludzi daje, poza istnieniem, bardzo niewiele, choć bardzo wiele jest mu dłużna: pieszczoty, kolejki elektryczne, szacunek.
- Echavarria to najznakomitsza rodzina w Antioqui, jej arystokracja. Nie taka od błękitnej krwi i herbów; tej nie akceptujemy. Arystokracja pracy w krainie próżniaków.
- I tak, gromadząc urazy, zacząłem się pogrążać w noc ciemną nienawiści, w której czasem tylko błyskały pojedyncze iskierki miłości. Myślę, że jedynie taka miłość jest coś warta. Ten, kto kocha cały świat, nie kocha nikogo.
- Jak widzisz, doktorzy, chociaż w to nie wierzą, umierają również. Czują się chronieni przed chorobą jak detektyw przed złodziejem. Aż tu nagle, całkiem nieoczekiwanie, ktoś ich okrada, jak zwykłego śmiertelnika.
- Kiedy poeta ów zaczął tracić młodość i urodę, własną ręką położył kres temu nonsensowi. Powiesz, że to nie jest wystarczający powód. Może masz i rację. Jednak za najważniejszymi decyzjami kryje się zawsze coś więcej, wiele powodów, które w tym konkretnym przypadku mógłbym nawet wymienić: śmierć ojca, śmierć siostry, zrujnowanie rodziny, katastrofa okrętu w Wenezueli, niezwykła wrażliwość, wyostrzona dodatkowo w Paryżu, i wreszcie, na dokładkę, kropla która przelewa kielich: małoduszność durnego i próżnego miasta, nazywanego w owych czasach – przez pamięć wiary chrztu, „świętej wiary”, santa fe – Santa Fe de Bogota.
- Marzycieli nie można traktować serio. Zawsze kombinują jak przekupki: dziś za litr mleka kupię los na loterii, a jutro wygram pierwszą nagrodę i sprawię sobie to i tamto…
- Mętne, złowieszcze, wody brunatnego koloru, brudne jak dusza w grzechu śmiertelnym. Podobno utonął w nich mąż Tonity, siostry babci. Pewnej nocy spadł z mostu, pijany w sztok, tak że nawet nie zdążył się zorientować, o co chodzi. Tak właśnie chciałbym umrzeć: śmiercią miłosierną, w nieświadomości.
- Młodość, jeśli nie przetnie jej śmierć, tak właśnie zawsze się kończy – skurwioną starością.
- Na fasadzie Biblioteki Pilotażowej nie umieszczono żadnej tabliczki czy szyldu, ale spokojnie mógł się tam pojawić napis, jaki według Didora Sycylijskiego widniał na bibliotece Ramzesa Wielkiego: „Lekarstwa dla duszy”. O, świątynio ucieczki, która byłaś jedną z moich nielicznych miłości. Próg biblioteki Pilotażowej przestępowałem z drżeniem, niczym seminarzysta otwierający drzwi burdelu. Podchodziłem do półki, lecz nim wziąłem do ręki pierwszą książkę, głaskałem jej grzbiet jak grzbiet kota. Darzyłem książki chorobliwą miłością: uwielbiałem nie tylko to, co mówiły, lecz także to, z czego były zrobione – kochałem je jako przedmioty same w sobie. Była to miłość absolutna, cielesna i duchowa, czyli kompletne zatracenie.
- Na szarym pudełku Pielroja z mego dzieciństwa widniała głowa Indianina, czerwonoskórego z czerwonymi piórami. Ile dałbym dzisiaj za jedną taką paczkę z milionów, które wyprodukowano! Ale były tak pospolite, że nie zachowała się ani jedna. To wielki paradoks, którego sensu wciąż nie chwytają archeolodzy – że im więcej jest jakichś rzeczy, tym mniej ich zostaje.
- Na zewnątrz Kolumbia kradnie i morduje, wewnątrz tworzy prawo. Jedno wynika z drugiego, jest jego echem. Wszystko określono prawem, wszystko obłożono podatkiem, wszystko sparaliżowano. Nie poruszy się liść na drzewie ani nie powieje w Kolumbii wietrzyk bez zapłacenia ustalonego prawem podatku. Prawo ma uspokajać sumienia członków kongresu – niech im się zdaje, że pracują. A podatek – utrzymywać jakiegoś biurokratę, który drapie się po nadętym brzuchu za swoim biurkiem i z zarozumiałą nieudolnością wzbrania drzewu poruszać się, a wiatrowi swobodnie wiać. Gdyby było milion mniej praw, milion mniej podatków, milion mniej chamskich urzędasów, to może my – zwykli śmiertelnicy, którzy ledwo wiążemy koniec z końcem, postaralibyśmy się zarobić tyle, żeby kupić złodziejowi z Bagdadu dwa perskie dywany: jeden dla senatu – nie musiałby się wstydzić – a drugi dla nas, do latania. Póki co, senat i izba niższa dalej produkują prawa z wytrwałością hiszpańskiej maszyny wyciskającej churros, my zaś żyjemy jak w filmie: uchylając się z jednej strony przed podatkami, z drugiej – przed zbłąkanymi kulami w czasie napadu albo przed złością kierowcy.
- Naród (…) jest kurwą.
- Nie wiem, czy Armando Arango, tandeciarski baron von Battenberg, duch z radionoweli, brał udział w wojnie koreańskiej, czy nie. Nie obchodzi mnie to. Bohaterowie karabinu i granatu budzą we mnie grozę.
- Niech nie myśli złodziej, że nie można i jego obrobić!
- Oburzali się wszyscy dookoła: „Co za wstyd, dawać mięso psom, kiedy tyle dzieci nie dojada, tyle ubogich kobiet, nie ma za co kupić mleka dla swoich maleństw, nie ma czym ich nakarmić!” Ponieważ rodziny Echavarria już nie spotkasz, już ich wymordowano, odpowiem w ich imieniu: Jeżeli te kobiety nie mają na mleko dla dzieci, kto im kazał je rodzić?
- Opatrzność wyposaża w rozum każde małe licho.
- Pewnego dnia znów cię zobaczę, dziadku, wśród zakamarków snu…
- Po trzech miesiącach uczyła się ruszać pod górę, na jednej z ulic dzielnicy Manrique. Chodziło o to, by zdejmując nogę z hamulca, jednocześnie dodać gazu.
- Prawdę mówiąc, nigdy nie przekonywał mnie sport jako spektakl; czy wygra jeden koń, czy drugi, jest mi dokładnie wszystko jedno, skoro ani nie jestem koniem, ani się nie ścigam.
- Szesnastego grudnia, robi się szopkę, bo rozpoczyna się nowenna Boskiego Dzieciątka, ze śpiewami i kolędami. Te dziewięć dni przygotowań do Bożego Narodzenia jest tak wyjątkowych, że nawet udaje nam się wywinąć od odmawiania różańca.
- To jest właśnie ból mego życia: podejmuję decyzje ekstremalne – albo wszystko, albo nic.
- To podstawy algebry, której uczyłem się w szkole średniej. Cała przyszłość mieści się w przeszłości, a absolutny smutek w absolutnym szczęściu.
- W prawie istnieją luki i szczeliny, które trzeba umieć wykorzystywać.
- Wiatr altano, pampero, alisio, sirocco, buran, mistral, simum – cała róża wiatrów skupiała się wówczas w jeden potężny huragan.
- Wraz z powtarzaniem słabnie uczucie.
- Wszystkie zmierzchy są takie same, banał. I wszystkie – guzik warte: budzą w tobie marzenia, które się nigdy nie ziszczą.
- Z wyobraźnią mojej babci telewizja kolumbijska nie mogła konkurować. Teraz, po latach, przypominając sobie babcię i jej słuchowiska, dochodzę do wniosku, że człowiek utracił zdolność wyobrażania sobie, tak jak utracił zdolność liczenia; musi się posługiwać obrazem, tak samo jak musi korzystać z kalkulatora. Babcia miała rację: telewizja to krok wstecz, niezrównane głupstwo.
- Zobaczę, to uwierzę, mówią; ale jest na odwrót: trzeba uwierzyć, żeby móc zobaczyć.