Frank Zappa: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikicytatów, wolnej kolekcji cytatów
Usunięta treść Dodana treść
Nie podano opisu zmian
Nie podano opisu zmian
Linia 9: Linia 9:
**Zobacz też: [[religia]], [[chrześcijaństwo]]
**Zobacz też: [[religia]], [[chrześcijaństwo]]


*Oto dwie popularne legendy na mój temat.<br>Ponieważ w 1969 roku nagrałem na płycie Hot Rats piosenkę "Son of Mr. Green Genes", ludzie przez lata wierzyli, że osobnik o tym nazwisku (grany przez Lumpy'ego Brannuma) z telewizyjnego show pt. Capitan Kangaroo, był moim prawdziwym ojcem. Otóz nie był.<br>Druga bajeczka głosi, że podczas koncertu wysrałem się kiedyś na scenie. Istnieje wiele wersji na ten temat, między innymi poniższe:<br>[1] Zjadłem gówno na scenie.<br>[2] Ja i Capitan Beefheart zrobiliśmy sobie na scenie "konkurs-obrzydlistwo" (co to, kurwa, jest konkurs-obrzydlistwo) i obaj zjedliśmy gówno.<br>[3] Ja i Alice Cooper zrobiliśmy sobie konkurs-obrzydlistwo na scenie i on rozdeptywał kurczaczki, a ja wtedy zjadłem gówno.<br>W lutym 1967 lub 1968 roku byłem w Londynie w klubie Speak Easy. Podszedł do mnie członek grupy Flock, nagrywającej wówczas dla Columbii, i powiedział: "Jesteś fantastyczny. Kiedy usłyszałem, że zjadłeś to gówno na scenie, pomyślałem, no ten facet to naprawdę odjazd". Odpowiedziałem: "Nigdy nie zjadłem gówna na scenie". Gość wyglądał na załamanego, jakby pękło mu serce<br>Zanotujcie to sobie, ludzie: nigdy nie zjadłem gówna na scenie, zaś w ogóle najbliższy zjedzenia gówna byłem w 1973 roku - spożywając posiłek w bufecie Holiday Inn w Fayetteville w Północnej Karolinie.
*Oto dwie popularne legendy na mój temat.
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''


*Pierwszą rock-and-rollową płytę ujrzałem około 1957 roku. Nazywała się Teenage Dance Party. Na okładce widniało zdjęcie kilkorga BARDZO BIAŁYCH NASTOLATKÓW tańczących w deszczu konfetti, zaś obok nich stały butelki z wodą sodową. Płyta zawierała zbiór piosenek w wykonaniu różnych czarnych ciź.<br>Mniej więcej w tym czasie moja płytoteka składała się z pięciu czy sześciu singli z rhytmn-and-bluesem. Ponieważ pochodziłem z niezamożnej klasy średniej, kupno większej płyty było wykluczone.<br>Pewnego dnia natknąłem się w czasopiśmie "Look" na artykuł o sklepie płytowym Sama Goody'ego. Autor wychwalał Goody'ego pod niebiosa. Twierdził, że jest on tak wspaniałym kupcem, że może sprzedać wszystko. Jako przykład jego zdolności podano, że udało mu się zbyć płytę pod tytułem Ionisation.<br>Dalej był napisane mniej więcej tak: "Ta płyta to nic tylko bębny - jeden wielki hałas. Najgorsza muzyka na świecie". Och, tak! To coś dla mnie!<br>Zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym dostać tę płytę. Mieszkałem wtedy w El Cajon, małym kowbojskim miasteczku niedaleko San Diego. Zaraz za wzgórzem leżało inne miasteczko, La Mesa, które było trochę bardziej cywilizowane (mieli tam sklep muzyczny). Jakiś czas później zostałem na noc u mojego kolegi Dave'a Frankena, który mieszkał właśnie w La Mesa. Skończyło się na tym, że popędziliśmy do tego sklepu, bo akurat mieli wyprzedaż singli z rhytmn-and-bluesem.<br>Poszperałem trochę na półkach i wybrałem kilka płyt Joe Hustona. Szedłem już z nimi do kasy, ale jeszcze rzuciłem okiem na longplaye. Moją uwagę przyciągnęła dziwna czarno-biała okładka na której widać było faceta o szarych kręconych włosach, wyglądającego jak szalony naukowiec. Pomyślałem, że to dobrze, że w końcu jakiś szalony naukowiec zdecydował się wydać płytę pod tytułem Ionisation.<br>Autor artykułu w "Look" nie był zbyt dokładny, albowiem pełny tytuł brzmiał Dzieła wszystkie Edgarda Varese'a, część I. Wśród różnych kawałków była także i Ionisation. Wszystkie firmowane obskurną nalepką EMS (chodziło o Elaine Music Store). Płyta miała numer 401.<br>Zrezygnowałem z Joe Hustona i wywaliłem kieszenie, żeby zobaczyć, ile mam pieniędzy. Było tego chyba ze trzy dolary i siedemdziesiąt pięc centów. Nigdy przedtem nie kupiłem jeszcze żadnego longplaya, ale wiedziałem, że muszą być drogie, bo przeważnie kupowali je tylko dorosli. Spytałem kasjera, ile kosztuje EMS 401.<br>"Ta szara w pudełku? Pięć dziewięćdziesiąt pięć".<br>Szukałem tej płyty ponad rok i nie miałem zamiaru rezygnować. Powiedziałem mu, że mam tylko trzy dolary siedemdziesiąt pięc. Pomyślał chwilę i powiedział: "Używamy tej płyty do demonstrowania gramofonów wysokiej klasy. Nikt nigdy nie kupuje takich płyt. Jeśli naprawdę tak ci na niej zależy, to chyba możesz ją wziąć za trzy siedemdziesiąt pięć"<br>Byłem zachwycony. Mieliśmy w domu prawdziwy gramofon niskiej klasy - Deccę. Było to małe pudło na czterech metalowych nóżkach (ponieważ głośnik był umocowany pod spodem) z jednym z tych latających ramion, na które trzeba było położyć dwudziestopięciocentówke, żeby nie skakało do góry. Gramofon miał wszystkie trzy prędkości, ale jeszcze nigdy nie był używany na 33 i 1/3.<br>Stał w rogu dużego pokoju, tam gdzie matka zawsze prasowała. Kiedy go kupiła, dostała gratis płytę pt. The Little Shoemaker w wykonaniu jakiegoś chórku podstarzałych facetów. Słuchała sobie The Little Shoemaker podczas prasowania. Było to jedyne miejsce, gdzie ja mogłem posłuchać płyty Varese'a.<br>Nastawiłem siłę głosu do oporu (żeby lepiej słyszeć wysokie tony) i ostrożnie opuściłem ramię z uniwersalną igła z osmu na brzeżek Ionisation. Moja matka to miła osoba wyznania katolickiego, która lubi oglądać zawody na wrotkach. Kiedy dobiegły ją dźwięki wydobywające się z małego głośnika pod spodem Dekki, spojrzała na mnie, jakby mi mocno odpierdoliło.<br>Słychać było i wycie syren, i warkot werbla, i dudnienie bębna basowego, i ryk lwa, i wiele innych rzeczy. Matka zabroniła mi kiedykolwiek puszczać tę płytę w dużym pokoju. Powiedziałem jej, że mnie się ona podoba i chcę ją całą przesłuchać. Kazała mi wziąć gramofon do mojego pokoju. Moja mama już nigdy więcej nie usłyszała "The Little Shoemaker".<br>Gramofon został w moim pokoju na zawsze, a ja raz po raz słuchałem sobie EMS 401. Zagłebiłem się w tekst na okładce, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej. Nie rozumiałem niektórych terminów muzycznych, ale i tak nauczyłem się ich na pamięć.<br>Przez cała szkołę średnią zmuszałem każdego, kto do mnie przyszedł, do słuchania Varese'a. Uważałem to za najlepszy test na inteligencję. W rezultacie nie tylko moja matka myślała, że mi odpierdoliło.
Ponieważ w 1969 roku nagrałem na płycie Hot Rats piosenkę "Son of Mr. Green Genes", ludzie przez lata wierzyli, że osobnik o tym nazwisku (grany przez Lumpy'ego Brannuma) z telewizyjnego show pt. Capitan Kangaroo, był moim prawdziwym ojcem. Otóz nie był.
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''


*Pewnego razu weszło do nas na próbę trzech marines w pełnym umundurowaniu i bez słowa usiadło w pierwszym rzędzie.<br>Spytałem ich, jak się mają i czy nie chcą się przyłączyć. Zapytałem ich, czy znają jakieś piosenki i jeden z nich powiedział, że taaa, znają "House of the Rising Sun" i "Everybody Must Get Stoned". "To byczo - powiedziałem. - Zaśpiewalibyście z nami dziś wieczorem? Bardzo byśmy chcieli, żeby zaśpiewali z nami marines". Powiedzieli, że taaa, zaśpiewają.<br>Kiedy wrócili, wprowadziłem ich na scenę, choć pewnie nie wolno im było na nią wchodzić w mundurach. Zaśpiewali "Everybody Must Get Stoned". Mieli już nieźle w czubie, więc powiedziałem: "Chłopcy, może pokażecie publiczności, jak zarabiacie na życie?"<br>Wręczyłem im dużą lalkę i dodałem: "Wyobraźcie sobie, że to jakiś żółty szczeniak". My zagraliśmy, a tymczasem oni zabrali się do maltretowania lalki. Porozrywali ją na strzępy. To było naprawdę straszne. Kiedy już skończyli, podziękowałem im i przy spokojnym akompaniamencie pokazałem widzom zmaltretowane fragmenty. Nikt się nie śmiał.
Druga bajeczka głosi, że podczas koncertu wysrałem się kiedyś na scenie. Istnieje wiele wersji na ten temat, między innymi poniższe:
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''
[1] Zjadłem gówno na scenie.
[2] Ja i Capitan Beefheart zrobiliśmy sobie na scenie "konkurs-obrzydlistwo" (co to, kurwa, jest konkurs-obrzydlistwo) i obaj zjedliśmy gówno.
[3] Ja i Alice Cooper zrobiliśmy sobie konkurs-obrzydlistwo na scenie i on rozdeptywał kurczaczki, a ja wtedy zjadłem gówno.


*Gdzieś w 1976 roku byłem pewnego dnia w sklepie Manny's Musical Instruments. Strasznie wtedy padało. Nagle do środka wszedł mały, nieco zmokły facecik, który przedstawił mi się jako Paul Simon. Powiedział, że chciałby, abym przyszedł dziś do niego na kolację, i dał mi swój adres. Powiedziałem, że przyjdę.<br>Kiedy wszedłem do mieszkania do Paula, on akurat tkwił na czworakach przed takim samym zestawem Magnavoxa, jaki miał Pląsacz z Sun Village. Miał ucho przyklejone do głośnika i słuchał płyty Django Reinhardta.<br>Po chwili Paul oznajmił mi ni stąd, ni zowąd, że jest wytrącony z równowagi, ponieważ musiał zapłacić w tym roku sześćset tysięcy podatku dochodowego. Pomyślałem sobie, żebym ja tylko mógł zarobić sześćset tysięcy dolarów! A w ogóle ile trzeba zarobić, żeby zapłacić taki podatek? I wtedy wszedł Art Garfunkel. Gadaliśmy razem bez końca.<br>Powiedzieli mi, że już od dawna nie byli na żadnym tournee. Wspominali z rozrzewnieniem stare dobre czasy. Nie wiedziałem, że nazywali się kiedyś Tom & Jerry i że mieli wtedy hit "Hey, Schoolgirl in the Second Row".<br>Powiedziałem im: "Cóż, doskonale rozumiem waszą tęsknotę za rozkoszami życia w trasie, więc chcę wam coś zaproponować... Jutro wieczorem gramy w Buffalo. Co powiecie na to, żebyście pojechali z nami i otworzyli nasz koncert jako Tom & Jerry? Nikomu nie powiem, że to wy. Weźcie sprzęt, jedźcie z nami i zagrajcie "Hey, Schoolgirl in the Second Row" i inne stare kawałki, tylko nie przeboje Simona & Garfunkela". Pomysł im się spodobał i powiedzieli, że pojadą.<br>Otworzyli nasz koncert jako duo Tom & Jerry. Potem przyszła kolej na nas. Kiedy bisowaliśmy, powiedziałem do publiczności: "Chciałbym, żeby nasi przyjaciele zagrali jeszcze jeden numer". Wyszli i zaśpiewali "Sound of Silence". Wtedy dopiero wszyscy zdali sobie sprawę, że to SIMON & GARFUNKEL. Po koncercie podeszła do mnie jakaś wykształcona pani i powiedziała: "Dlaczego pan to zrobił? Dlaczego żartuje pan sobie z Simona i Garfunkela?" Jakbym im naprawdę zrobił chamski dowcip! Co ona, kurwa, myślała? Że te dwie supergwiazdy spadły tu z nieba, a myśmy je zmusili do śpiewania: "OOO-boppa-loochy-bah, she's mine!"?
W lutym 1967 lub 1968 roku byłem w Londynie w klubie Speak Easy. Podszedł do mnie członek grupy Flock, nagrywającej wówczas dla Columbii, i powiedział: "Jesteś fantastyczny. Kiedy usłyszałem, że zjadłeś to gówno na scenie, pomyślałem, no ten facet to naprawdę odjazd". Odpowiedziałem: "Nigdy nie zjadłem gówna na scenie". Gość wyglądał na załamanego, jakby pękło mu serce
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''
Zanotujcie to sobie, ludzie: nigdy nie zjadłem gówna na scenie, zaś w ogóle najbliższy zjedzenia gówna byłem w 1973 roku - spożywając posiłek w bufecie Holiday Inn w Fayetteville w Północnej Karolinie.

*Innym stałym bywalcem naszych koncertów był facet, którego z powodu jego śmiechu zwaliśmy "Lusio Indyk". Naprawdę nazywał się Louis Cuneo. Wystąpił na Lumpy Gravy jako jeden z ludzi, którzy siedząc w pianinie rozmawiają o rzeczach niepojętych<br>Zawsze wiedzieliśmy, czy Lusio jest na sali, czy nie. Słychać go było już z daleka. Zapraszałem go na scenę, dawałem mu mikrofon i stołek, żeby sobie usiadł. Przestawaliśmy grać. Przez pięć minut Lusio siedział i śmiał się - z niczego - a cała publiczność śmiała się razem z nim. Potem mu dziękowaliśmy, a on wychodził.
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''

*W Garrick zaczęliśmy grać podczas świąt Wielkiejnocy 1967 roku. Na początku ludzie stali na śniegu w kolejce, żeby dostać się do środka. Kiedy jednak zaczęła się szkoła, frekwencja spadła. Jednego wieczoru przyszło tylko trzech widzów. Powiedzieliśmy im, że w tej wyjątkowej sytuacji dostarczymy im wyjątkowej rozrywki.<br>Na tyłach klubu był korytarz, który prowadził do kuchni Cafe-a-Go-Go. Poszliśmy tam i wykombinowaliśmy gorący jabłecznik i trochę przekąsek. Przełożyliśmy sobie przez ręce serwety, jak kelnerzy, i wróciliśmy na salę. Obsłużyliśmy naszych klientów i gadaliśmy z nimi potem przez półtorej godziny.<br>Innym razem przyszło tylko dziesięć czy piętnaście osób. Spytałem ich, czy nie chcieliby być dziś zespołem. Powiedzieli, że to dobry pomysł, więc daliśmy im nasze instrumenty i usiedliśmy sobie na sali, a oni nam zagrali.
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''

*Jedną z zasług lat 60-tych jest to, że nagrano i wydano wówczas trochę muzyki o niezwykłym czy też eksperymentalnym charakterze. Kim byli ci mądrzy, niezwykle światli menadżerowie, którym zawdzięczamy Złotą Erę Amerykańskiej Muzyki? Idący z duchem czasu młodzieńcy o kwiatowym oddechu? Nie - starzy, żujący cygaro faceci, którzy słuchali taśm i mówili: " Bo ja wiem..., Co to, kurwa, jest? Dobra wypuść to, wiadomo? Nie wiadomo."<br>Takie podejście do muzyki przynosiło znacznie więcej dobrego niż postawa dzisiejszych bosów. "Młodzi z głową na karku" są o wiele bardziej zachowawczy, a także o wiele bardziej niebezpieczni od swych poprzedników. Skąd się wzięli? Paru wylądowało w branży dlatego, że ich ojcami byli niektórzy z owych staruszków, od których jechało tytoniem. Inni sami utorowali sobie drogę na szczyty - pewnego dnia gość z cygarem mówił: "Posłuchaj Sherman. Zaryzykowałem, wypuściliśmy to i ani się obejrzałem, gdy sprzedaliśmy kilka milionów egzemplarzy. Ja wciąż nie mam pojęcia, co to, kurwa było, ale trzeba nam zrobić tak jeszcze raz. Posłuchaj, co ci powiem, Sherm. Ktoś nam musi dać cynk, co teraz wypuścić. Dlaczego nie przyjmiemy do roboty jakiegoś z tych hipisowskich skurwieli?"<br>Tak więc przyjmują do pracy jednego z hipisowskich skurwieli - nie żeby miał robić coś poważnego - przynosi kawę, listy, stoi z boku i patrzy, co się dzieje - wyrabia się. Pewnego dnia staruszek z cygarem mówi: "Posłuchaj Sherman, myślę, że możemy mu zaufać - wygląda na to, że się powoli otrzaskał. Zrobimy go naszym przedstawicielem - niech ON gada z tymi pojebami od tamburynu i kadzideł. On rozumie to całe gówno, przecież ma takie same włosy jak oni".<br>Od tej chwili młodzian pnie się i pnie, nie mija wiele czasu, jak trzyma nogi na biurku i mówi: "Niech pan wywali Shermana panie Maxwell. Aha, ten nowy zespół...Nie możemy ryzykować...to po prostu nie to, czego chcą dzieciaki. Wiem, bo przecież mam takie same włosy
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''
**Źródło: ''Takiego mnie nie znacie''



Wersja z 00:38, 27 lis 2006

Frank Zappa (1940-1993), amerykański muzyk rockowy.

  • Informacja nie jest wiedzą, wiedza nie jest mądrością, mądrość nie jest prawdą, prawda nie jest pięknem, piękno nie jest miłością, miłość nie jest muzyką. Muzyka jest najlepsza.
  • Moja najlepsza rada dla każdego, kto chce wychować szczęśliwe, zdrowe na umyśle dziecko: trzymajcie ją czy też jego jak najdalej od kościoła. [...] Jeśli tylko zbliżycie się z dzieckiem do jakiegoś kościoła, popadniecie w tarapaty.
    [...] budować całą tę desperacką socjologię na pomyśle, że istnieje Facet w Chmurach, który ma Wielką Księgę, który wie, czy jesteście źli czy dobrzy, i którego to obchodzi – budować to wszystko na tym, ludzie, to przecież myślenie godne szympansa.
    Jeśli o mnie chodzi, to każdy, kto odczuwa potrzebę przynależenia do jakiejś religii, ma do tego prawo. Popieram to. Jednak byłbym wdzięczny, gdyby ludzie ci okazali więcej szacunku tym, którzy nie podzielają ich poglądów, religijnego entuzjazmu i wiary w nekroegzystencję.
    Zastanówcie się przez chwilę nad regułami chrześcijaństwa. Dobra, co to było, co zjadł Adam, a czego nie powinien był zjeść?. To nie było zwykłe jabłko – to był owoc z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego.
    Podtekst? "Jak będziesz chciał być za mądry, to ci tak wpierdolę, że się nie pozbierasz" – mówi Pan. Bóg jest najmądrzejszy i nie życzy sobie żadnej konkurencji.
    Czyż nie jest to wobec tego religia w najwyższym stopniu antyintelektualistyczna?
  • Oto dwie popularne legendy na mój temat.
    Ponieważ w 1969 roku nagrałem na płycie Hot Rats piosenkę "Son of Mr. Green Genes", ludzie przez lata wierzyli, że osobnik o tym nazwisku (grany przez Lumpy'ego Brannuma) z telewizyjnego show pt. Capitan Kangaroo, był moim prawdziwym ojcem. Otóz nie był.
    Druga bajeczka głosi, że podczas koncertu wysrałem się kiedyś na scenie. Istnieje wiele wersji na ten temat, między innymi poniższe:
    [1] Zjadłem gówno na scenie.
    [2] Ja i Capitan Beefheart zrobiliśmy sobie na scenie "konkurs-obrzydlistwo" (co to, kurwa, jest konkurs-obrzydlistwo) i obaj zjedliśmy gówno.
    [3] Ja i Alice Cooper zrobiliśmy sobie konkurs-obrzydlistwo na scenie i on rozdeptywał kurczaczki, a ja wtedy zjadłem gówno.
    W lutym 1967 lub 1968 roku byłem w Londynie w klubie Speak Easy. Podszedł do mnie członek grupy Flock, nagrywającej wówczas dla Columbii, i powiedział: "Jesteś fantastyczny. Kiedy usłyszałem, że zjadłeś to gówno na scenie, pomyślałem, no ten facet to naprawdę odjazd". Odpowiedziałem: "Nigdy nie zjadłem gówna na scenie". Gość wyglądał na załamanego, jakby pękło mu serce
    Zanotujcie to sobie, ludzie: nigdy nie zjadłem gówna na scenie, zaś w ogóle najbliższy zjedzenia gówna byłem w 1973 roku - spożywając posiłek w bufecie Holiday Inn w Fayetteville w Północnej Karolinie.
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Pierwszą rock-and-rollową płytę ujrzałem około 1957 roku. Nazywała się Teenage Dance Party. Na okładce widniało zdjęcie kilkorga BARDZO BIAŁYCH NASTOLATKÓW tańczących w deszczu konfetti, zaś obok nich stały butelki z wodą sodową. Płyta zawierała zbiór piosenek w wykonaniu różnych czarnych ciź.
    Mniej więcej w tym czasie moja płytoteka składała się z pięciu czy sześciu singli z rhytmn-and-bluesem. Ponieważ pochodziłem z niezamożnej klasy średniej, kupno większej płyty było wykluczone.
    Pewnego dnia natknąłem się w czasopiśmie "Look" na artykuł o sklepie płytowym Sama Goody'ego. Autor wychwalał Goody'ego pod niebiosa. Twierdził, że jest on tak wspaniałym kupcem, że może sprzedać wszystko. Jako przykład jego zdolności podano, że udało mu się zbyć płytę pod tytułem Ionisation.
    Dalej był napisane mniej więcej tak: "Ta płyta to nic tylko bębny - jeden wielki hałas. Najgorsza muzyka na świecie". Och, tak! To coś dla mnie!
    Zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym dostać tę płytę. Mieszkałem wtedy w El Cajon, małym kowbojskim miasteczku niedaleko San Diego. Zaraz za wzgórzem leżało inne miasteczko, La Mesa, które było trochę bardziej cywilizowane (mieli tam sklep muzyczny). Jakiś czas później zostałem na noc u mojego kolegi Dave'a Frankena, który mieszkał właśnie w La Mesa. Skończyło się na tym, że popędziliśmy do tego sklepu, bo akurat mieli wyprzedaż singli z rhytmn-and-bluesem.
    Poszperałem trochę na półkach i wybrałem kilka płyt Joe Hustona. Szedłem już z nimi do kasy, ale jeszcze rzuciłem okiem na longplaye. Moją uwagę przyciągnęła dziwna czarno-biała okładka na której widać było faceta o szarych kręconych włosach, wyglądającego jak szalony naukowiec. Pomyślałem, że to dobrze, że w końcu jakiś szalony naukowiec zdecydował się wydać płytę pod tytułem Ionisation.
    Autor artykułu w "Look" nie był zbyt dokładny, albowiem pełny tytuł brzmiał Dzieła wszystkie Edgarda Varese'a, część I. Wśród różnych kawałków była także i Ionisation. Wszystkie firmowane obskurną nalepką EMS (chodziło o Elaine Music Store). Płyta miała numer 401.
    Zrezygnowałem z Joe Hustona i wywaliłem kieszenie, żeby zobaczyć, ile mam pieniędzy. Było tego chyba ze trzy dolary i siedemdziesiąt pięc centów. Nigdy przedtem nie kupiłem jeszcze żadnego longplaya, ale wiedziałem, że muszą być drogie, bo przeważnie kupowali je tylko dorosli. Spytałem kasjera, ile kosztuje EMS 401.
    "Ta szara w pudełku? Pięć dziewięćdziesiąt pięć".
    Szukałem tej płyty ponad rok i nie miałem zamiaru rezygnować. Powiedziałem mu, że mam tylko trzy dolary siedemdziesiąt pięc. Pomyślał chwilę i powiedział: "Używamy tej płyty do demonstrowania gramofonów wysokiej klasy. Nikt nigdy nie kupuje takich płyt. Jeśli naprawdę tak ci na niej zależy, to chyba możesz ją wziąć za trzy siedemdziesiąt pięć"
    Byłem zachwycony. Mieliśmy w domu prawdziwy gramofon niskiej klasy - Deccę. Było to małe pudło na czterech metalowych nóżkach (ponieważ głośnik był umocowany pod spodem) z jednym z tych latających ramion, na które trzeba było położyć dwudziestopięciocentówke, żeby nie skakało do góry. Gramofon miał wszystkie trzy prędkości, ale jeszcze nigdy nie był używany na 33 i 1/3.
    Stał w rogu dużego pokoju, tam gdzie matka zawsze prasowała. Kiedy go kupiła, dostała gratis płytę pt. The Little Shoemaker w wykonaniu jakiegoś chórku podstarzałych facetów. Słuchała sobie The Little Shoemaker podczas prasowania. Było to jedyne miejsce, gdzie ja mogłem posłuchać płyty Varese'a.
    Nastawiłem siłę głosu do oporu (żeby lepiej słyszeć wysokie tony) i ostrożnie opuściłem ramię z uniwersalną igła z osmu na brzeżek Ionisation. Moja matka to miła osoba wyznania katolickiego, która lubi oglądać zawody na wrotkach. Kiedy dobiegły ją dźwięki wydobywające się z małego głośnika pod spodem Dekki, spojrzała na mnie, jakby mi mocno odpierdoliło.
    Słychać było i wycie syren, i warkot werbla, i dudnienie bębna basowego, i ryk lwa, i wiele innych rzeczy. Matka zabroniła mi kiedykolwiek puszczać tę płytę w dużym pokoju. Powiedziałem jej, że mnie się ona podoba i chcę ją całą przesłuchać. Kazała mi wziąć gramofon do mojego pokoju. Moja mama już nigdy więcej nie usłyszała "The Little Shoemaker".
    Gramofon został w moim pokoju na zawsze, a ja raz po raz słuchałem sobie EMS 401. Zagłebiłem się w tekst na okładce, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej. Nie rozumiałem niektórych terminów muzycznych, ale i tak nauczyłem się ich na pamięć.
    Przez cała szkołę średnią zmuszałem każdego, kto do mnie przyszedł, do słuchania Varese'a. Uważałem to za najlepszy test na inteligencję. W rezultacie nie tylko moja matka myślała, że mi odpierdoliło.
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Pewnego razu weszło do nas na próbę trzech marines w pełnym umundurowaniu i bez słowa usiadło w pierwszym rzędzie.
    Spytałem ich, jak się mają i czy nie chcą się przyłączyć. Zapytałem ich, czy znają jakieś piosenki i jeden z nich powiedział, że taaa, znają "House of the Rising Sun" i "Everybody Must Get Stoned". "To byczo - powiedziałem. - Zaśpiewalibyście z nami dziś wieczorem? Bardzo byśmy chcieli, żeby zaśpiewali z nami marines". Powiedzieli, że taaa, zaśpiewają.
    Kiedy wrócili, wprowadziłem ich na scenę, choć pewnie nie wolno im było na nią wchodzić w mundurach. Zaśpiewali "Everybody Must Get Stoned". Mieli już nieźle w czubie, więc powiedziałem: "Chłopcy, może pokażecie publiczności, jak zarabiacie na życie?"
    Wręczyłem im dużą lalkę i dodałem: "Wyobraźcie sobie, że to jakiś żółty szczeniak". My zagraliśmy, a tymczasem oni zabrali się do maltretowania lalki. Porozrywali ją na strzępy. To było naprawdę straszne. Kiedy już skończyli, podziękowałem im i przy spokojnym akompaniamencie pokazałem widzom zmaltretowane fragmenty. Nikt się nie śmiał.
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Gdzieś w 1976 roku byłem pewnego dnia w sklepie Manny's Musical Instruments. Strasznie wtedy padało. Nagle do środka wszedł mały, nieco zmokły facecik, który przedstawił mi się jako Paul Simon. Powiedział, że chciałby, abym przyszedł dziś do niego na kolację, i dał mi swój adres. Powiedziałem, że przyjdę.
    Kiedy wszedłem do mieszkania do Paula, on akurat tkwił na czworakach przed takim samym zestawem Magnavoxa, jaki miał Pląsacz z Sun Village. Miał ucho przyklejone do głośnika i słuchał płyty Django Reinhardta.
    Po chwili Paul oznajmił mi ni stąd, ni zowąd, że jest wytrącony z równowagi, ponieważ musiał zapłacić w tym roku sześćset tysięcy podatku dochodowego. Pomyślałem sobie, żebym ja tylko mógł zarobić sześćset tysięcy dolarów! A w ogóle ile trzeba zarobić, żeby zapłacić taki podatek? I wtedy wszedł Art Garfunkel. Gadaliśmy razem bez końca.
    Powiedzieli mi, że już od dawna nie byli na żadnym tournee. Wspominali z rozrzewnieniem stare dobre czasy. Nie wiedziałem, że nazywali się kiedyś Tom & Jerry i że mieli wtedy hit "Hey, Schoolgirl in the Second Row".
    Powiedziałem im: "Cóż, doskonale rozumiem waszą tęsknotę za rozkoszami życia w trasie, więc chcę wam coś zaproponować... Jutro wieczorem gramy w Buffalo. Co powiecie na to, żebyście pojechali z nami i otworzyli nasz koncert jako Tom & Jerry? Nikomu nie powiem, że to wy. Weźcie sprzęt, jedźcie z nami i zagrajcie "Hey, Schoolgirl in the Second Row" i inne stare kawałki, tylko nie przeboje Simona & Garfunkela". Pomysł im się spodobał i powiedzieli, że pojadą.
    Otworzyli nasz koncert jako duo Tom & Jerry. Potem przyszła kolej na nas. Kiedy bisowaliśmy, powiedziałem do publiczności: "Chciałbym, żeby nasi przyjaciele zagrali jeszcze jeden numer". Wyszli i zaśpiewali "Sound of Silence". Wtedy dopiero wszyscy zdali sobie sprawę, że to SIMON & GARFUNKEL. Po koncercie podeszła do mnie jakaś wykształcona pani i powiedziała: "Dlaczego pan to zrobił? Dlaczego żartuje pan sobie z Simona i Garfunkela?" Jakbym im naprawdę zrobił chamski dowcip! Co ona, kurwa, myślała? Że te dwie supergwiazdy spadły tu z nieba, a myśmy je zmusili do śpiewania: "OOO-boppa-loochy-bah, she's mine!"?
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Innym stałym bywalcem naszych koncertów był facet, którego z powodu jego śmiechu zwaliśmy "Lusio Indyk". Naprawdę nazywał się Louis Cuneo. Wystąpił na Lumpy Gravy jako jeden z ludzi, którzy siedząc w pianinie rozmawiają o rzeczach niepojętych
    Zawsze wiedzieliśmy, czy Lusio jest na sali, czy nie. Słychać go było już z daleka. Zapraszałem go na scenę, dawałem mu mikrofon i stołek, żeby sobie usiadł. Przestawaliśmy grać. Przez pięć minut Lusio siedział i śmiał się - z niczego - a cała publiczność śmiała się razem z nim. Potem mu dziękowaliśmy, a on wychodził.
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • W Garrick zaczęliśmy grać podczas świąt Wielkiejnocy 1967 roku. Na początku ludzie stali na śniegu w kolejce, żeby dostać się do środka. Kiedy jednak zaczęła się szkoła, frekwencja spadła. Jednego wieczoru przyszło tylko trzech widzów. Powiedzieliśmy im, że w tej wyjątkowej sytuacji dostarczymy im wyjątkowej rozrywki.
    Na tyłach klubu był korytarz, który prowadził do kuchni Cafe-a-Go-Go. Poszliśmy tam i wykombinowaliśmy gorący jabłecznik i trochę przekąsek. Przełożyliśmy sobie przez ręce serwety, jak kelnerzy, i wróciliśmy na salę. Obsłużyliśmy naszych klientów i gadaliśmy z nimi potem przez półtorej godziny.
    Innym razem przyszło tylko dziesięć czy piętnaście osób. Spytałem ich, czy nie chcieliby być dziś zespołem. Powiedzieli, że to dobry pomysł, więc daliśmy im nasze instrumenty i usiedliśmy sobie na sali, a oni nam zagrali.
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Jedną z zasług lat 60-tych jest to, że nagrano i wydano wówczas trochę muzyki o niezwykłym czy też eksperymentalnym charakterze. Kim byli ci mądrzy, niezwykle światli menadżerowie, którym zawdzięczamy Złotą Erę Amerykańskiej Muzyki? Idący z duchem czasu młodzieńcy o kwiatowym oddechu? Nie - starzy, żujący cygaro faceci, którzy słuchali taśm i mówili: " Bo ja wiem..., Co to, kurwa, jest? Dobra wypuść to, wiadomo? Nie wiadomo."
    Takie podejście do muzyki przynosiło znacznie więcej dobrego niż postawa dzisiejszych bosów. "Młodzi z głową na karku" są o wiele bardziej zachowawczy, a także o wiele bardziej niebezpieczni od swych poprzedników. Skąd się wzięli? Paru wylądowało w branży dlatego, że ich ojcami byli niektórzy z owych staruszków, od których jechało tytoniem. Inni sami utorowali sobie drogę na szczyty - pewnego dnia gość z cygarem mówił: "Posłuchaj Sherman. Zaryzykowałem, wypuściliśmy to i ani się obejrzałem, gdy sprzedaliśmy kilka milionów egzemplarzy. Ja wciąż nie mam pojęcia, co to, kurwa było, ale trzeba nam zrobić tak jeszcze raz. Posłuchaj, co ci powiem, Sherm. Ktoś nam musi dać cynk, co teraz wypuścić. Dlaczego nie przyjmiemy do roboty jakiegoś z tych hipisowskich skurwieli?"
    Tak więc przyjmują do pracy jednego z hipisowskich skurwieli - nie żeby miał robić coś poważnego - przynosi kawę, listy, stoi z boku i patrzy, co się dzieje - wyrabia się. Pewnego dnia staruszek z cygarem mówi: "Posłuchaj Sherman, myślę, że możemy mu zaufać - wygląda na to, że się powoli otrzaskał. Zrobimy go naszym przedstawicielem - niech ON gada z tymi pojebami od tamburynu i kadzideł. On rozumie to całe gówno, przecież ma takie same włosy jak oni".
    Od tej chwili młodzian pnie się i pnie, nie mija wiele czasu, jak trzyma nogi na biurku i mówi: "Niech pan wywali Shermana panie Maxwell. Aha, ten nowy zespół...Nie możemy ryzykować...to po prostu nie to, czego chcą dzieciaki. Wiem, bo przecież mam takie same włosy
    • Źródło: Takiego mnie nie znacie
  • Jeśli posłuchaliście matki, ojca, księdza, faceta z telewizji czy jakichkolwiek innych ludzi, którzy mówili wam, jak postępować i przez to pędzicie teraz nudny, marny żywot, to w pełni na to zasługujecie. Jeśli chcecie być głupimi fiutami, to nimi bądźcie, ale nie oczekujcie wtedy od innych szacunku – głupi fiut to głupi fiut.
  • Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeśli nie jest otwarty.